Na skróty

26 sierpnia 2013

Polskie podium w Losser - relacja z 49. Losserloop

   No i udało się! Jest, jest, jest! Co to były za emocje! Stanąć na podium w zagranicznym mieście z orzełkiem na piersi - życzę każdemu, aby miał okazję czegoś takiego doświadczyć. To nic, że nie były to Igrzyska Olimpijskie, a ja nie jestem członkiem polskiej kadry. Kiedy wyczytywano moje nazwisko oraz kraj z jakiego pochodzę czułem się jak pełnoprawny reprezentant! No ale zanim na owym podium stanąłem musiałem chwilę się pomęczyć.
   W związku z tym, że start zawodów przewidziany był na godzinę 12, już noc wcześniej wyłączyłem budzik. Jednak jak nie trudno przewidzieć - obudziłem się i bez niego jeszcze przed godziną 5 rano. Schodząc do kuchni rzuciłem okiem za okno - ulewa. Na upał się nie zanosi - pomyślałem. Prawdę mówiąc o wiele lepiej biega mi się w deszczu niż w słońcu, więc nawet się ucieszyłem na widok za oknem.

   Owsianka jak zawsze - rewelacja. Podobnie zresztą jak kawa. A jak noga? Czułem łydkę, a więc ciągle nie byłem pewny czego mam się spodziewać, na co nastawiać.
   Około 8 wyciągnąłem Pati na poranny rozruch. Godzinna wycieczka rowerowa w deszczowy poranek skutecznie mnie pobudziła. Na koniec wstąpiłem jeszcze do piekarni i zaopatrzyłem się w świeże pieczywo. Jeżeli start ma być udany to musi być poprzedzony jasnym pieczywem oraz dżemem, miodem i ewentualnie masłem orzechowym. Ot taki mój zwyczaj.
   Po śniadaniu chwila na spakowanie się. Pati przygotowała aparat, ja wrzuciłem do torby sprzęt i można było ruszać. Bad Bentheim opuściliśmy chwilę po 10, by po zaledwie 20-30 minutach drogi być już na miejscu. Większych problemów z trafieniem nie mieliśmy, bowiem kompleks sportowy, gdzie zlokalizowane było biuro zawodów (oraz start i meta), znajdował się zaraz na wjeździe do miasta.
   Co ciekawe - całkowicie zmieniła się pogoda. Nie wiedzieć kiedy niebo się rozchmurzyło, pokazało się słońce, a temperatura zaczęła dość szybko rosnąć. Przyznam szczerze, że nie bardzo mi się to podobało. Jednak pogoda jest dla wszystkich taka sama, a ja nie pojechałem do Losser walczyć o życiówkę. Chciałem się po prostu sprawdzić w zawodach.
   Odbiór numerów przebiegał bardzo sprawnie i po zaledwie kilku minutach dzierżyłem w dłoniach kartkę z napisem ASICS oraz numerem 1011. Siostra dostała numer 1028. Tato, w związku z tym, że zamierzał wystartować w biegu na 10 kilometrów otrzymał numer 638. Start półmaratonu przewidziano na godzinę 12, a 10 minut po nas miały wystartować osoby z biegów na 10 i 5 kilometrów.
   Jeżeli chodzi o trasę to była ona prawdę mówiąc najgorsza jaką mógłbym sobie wyobrazić... I nie mówię tutaj o profilu, ale o fakcie, że musieliśmy biegać pętle. Na początek jedna mała o długości 1,1 kilometra, a następnie 4 duże, 5-kilometrowe.
   Krótka rozgrzewka i chwilę przed 12 byliśmy już na starcie. Ustawiłem się... w pierwszej linii. I wcale nie byłem tak pewny siebie. Było po prostu niewiele osób, nikt specjalnie nie pchał się do przodu, więc... jakoś tak wyszło :)
   Nie zabrakło tradycyjnego odliczania - "drie, twee, een". I ruszyliśmy. Do przodu poleciał od razu jeden z zawodników zajmujących miejsce w pierwszej linii, a za nim biegacz który stał na starcie tuż koło mnie. Ja spokojnie zająłem miejsce za ich plecami, a po chwili rozdzielił nas jeszcze jeden zawodnik.
   Pierwszy kilometr to pętla na stadionie, przy dużej liczbie innych biegaczy oraz kibiców, więc i tempo było dość żwawe - 3:43/km. Oj mocno - za mocno. Na takie bieganie nie jestem jeszcze na pewno gotowy. Jednak ciężko jest ot tak po prostu zwolnić jak jest się w ścisłej czołówce i chce się włączyć do walki o podium.
   Kolejny kilometr pokonałem w 3:48. Jednak kiedy zobaczyłem, że słabnie jeden z zawodników przede mną, znowu przyspieszyłem - 3:46. W tym momencie byłem na 3. miejscu. Biegacz, który tak ostro wystartował nie wytrzymał tempa, które sobie narzucił.
   Początkowo biegłem sam, jednak dość szybko zawodnik, koło którego stałem na starcie "urwał się" i pognał samotnie przed siebie. Ten zaś z drugiego miejsca poczekał nieco na mnie i zanosiło się na wspólny bieg. 
   Spadło nieco tempo wyścigu. Na pokonanie 6. kilometra potrzebowałem aż 4 minut. Nie zamierzałem jednak się specjalnie żyłować. Do mety miałem jeszcze kawał drogi. Ponadto muszę szczerze przyznać, że miałem ogromną ochotę dowieźć miejsce na pudle do końca. Pomyślałem sobie, że to by było coś.
   I z taką myślą pokonywałem kolejne kilometry. Strata do pierwszego rosła z każdy kolejnym krokiem, ale co najważniejsze - rosła również przewaga nad resztą. Kolega, z którym biegłem miał wsparcie w postaci znajomego, który jechał obok rowerem i podawał mu picie i mokrą gąbkę. I teraz najlepsze - za każdym razem jak podawał mu gąbkę wyciągał z torby drugą dla mnie! Mało tego -  zaraz po biegu przyszedł mi pogratulować, dzięki czemu miałem okazję mu podziękować. Naprawdę bardzo mi pomógł!
   Po pierwszym okrążeniu czułem się jeszcze całkiem dobrze, jednak już na koniec drugiego tak przyjemnie nie było. Wiedziałem, że w końcu będę musiał zapłacić za ten mocny początek i szarpane tempo przez niemal cały bieg. Nie wiem czy mój towarzysz chciał mnie wypróbować czy tak po prostu biegł, ale wioząc się na jego plecach notowałem czasy między 3:50, a 4:00. A 10 sekund różnicy na kilometrze to bardzo dużo - tak mi się przynajmniej wydaje. Uczepiłem się go jednak jak rzep psiego ogona. Biegliśmy tak razem, aż do początku ostatniego okrążenia. 
   Wtedy to został on nieco z tyłu. W pierwszej chwili pomyślałem, że chce dać mi się wyszumieć. Chcąc być cwanym nieco zwolniłem. Aczkolwiek kiedy nie dogonił mnie przez kolejne 2-3 kilometry uznałem, że chyba jednak to nie była żadna strategia i uznał, że każde miejsce na podium go zadowoli, nawet 3.
   Tymczasem na 2. kilometry przed metą nieco przyspieszyłem. Odcinek 20 pokonałem w 3:55, a na kolejnym urwałem jeszcze 5 sekund. Wbiegając na stadion dogoniłem... Małą, która kończyła akurat swoje 3. okrążenie. To dodało mi jeszcze więcej sił i po chwili wpadłem na metę jako DRUGI z biegaczy startujących w półmaratonie. A więc się udało! Pierwszy raz znalazłem się w gronie trzech pierwszych osób, które przekroczyły linię mety. I to w dodatku za granicą!
   Gdy chwilę ochłonąłem dowiedziałem się, że równie dobrze pobiegł tato, który złamał barierę 50 minut! Mała, mimo że była mocno niezadowolona ze swojego biegu uplasowała się na 4. pozycji wśród kobiet, które nie ukończyły 40. roku życia.
   A właśnie! Jak już jesteśmy przy wieku. Taka mała ciekawostka - chyba pierwszy raz byłem najmłodszym mężczyzną startującym w zawodach. Mało tego - byłem drugim najmłodszym uczestnikiem, po... mojej siostrze! :)
   Na koniec jeszcze czekała nas dekoracja. Na tę przygotowałem małą niespodziankę. Otóż podczas przebierania wpadłem na pomysł, że napiszę coś na sobie, co zaprezentuję podczas ceremonii. I tak o to organizator zapytał mnie "Who is Pati?". Miałem bowiem na torsie wielki napis "I love you Pati". W ten sposób chciałem pokazać jak bardzo jestem szczęśliwy z tego, że zawsze mogę na nią liczyć!
   No i na koniec kolejna ciekawostka - dobiegłem do mety, stanąłem na podium i... nie dostałem ani medalu, ani pucharu :) W Holandii w ogóle wręczanie medali to rzadkość, ale prawdę mówiąc myślałem, że za miejsca na podium jakieś "blachy" będą przyznawane. Zamiast tego dostałem bon na zakupy w lokalnym sklepie sportowym oraz... kwiaty :)






2 komentarze:

  1. Kwiaty - ale fajna sprawa:) W tym natłoku medali to coś innego!

    Gratuluję podium i miejsca i wyniku, kapelusze z głów!

    OdpowiedzUsuń
  2. Orzeł na piersi za granicą... BRAWO!

    OdpowiedzUsuń